Rozsunęłam zasłony, otworzyłam okno i rozchylając usta poczułam smak poranka. Mgła otulała przepojone zielenią liście czereśni rosnącej w ogrodzie. Dom był stary, drewniany, miał swój swoisty urok i blask. Kochałam to miejsce, wypoczywałam tu i odradzałam się na nowo. To maleńkie miasteczko było moją odskocznią, tu powracałam do samej siebie. Wyszłam na taras, w piżamie, otulona w ciepły koc. Usiadałam na wiklinowej "kanapie", podkulając nogi, przymknęłam oczy, aby skąpać twarz w blasku wschodu. Przyjemność chwili była nie do pokonania.
Z wszedł prawie bezszelestnie i usiadł obok.
- Znów zatapiasz się w słońcu?
- Tak... Muszę odszukać siebie w sobie i tylko tu może się to udać.
- Nie wiem dlaczego akurat w tym starym domu, w tej małej mieścince. Jesteśmy tu kolejny sezon, sprawdzamy te zabytki i pijemy wino. Chyba nam odbija na starość.
- Mów za siebie, ja cały czas jestem piękna i młoda- uśmiechnęłam się, nadal wygrzewając twarz w poranku.
- Cóż, chyba po to tu jesteśmy, aby odmłodnieć.
- I nabrać apetytu na życie.
Siedzieliśmy tak jeszcze chwilkę. Z przysunął stolik, postawił na nim tacę ze śniadaniem. Zapach kawy otoczył mnie swym magicznym aromatem. Otulał mą twarz i włosy. Przymknęłam oczy po pierwszym łyku. Z mlekiem i cukrem, taką lubiliśmy najbardziej. Świeży chleb, chrupiąca skórka i delikatne, ciepłe jeszcze wnętrze. Do tego pyszne domowe masło i dżem morelowo- miętowy. Tyko Stara Matylda taki robiła. Potrafiłam pochłonąć z rana cały słoiczek- był przepyszny i idealnie komponował się z poranną kawą. Matylda parzyła kawę codziennie mieląc ziarna. Ten rytuał budził mnie zapachem. Używała do tego starego, drewnianego młynka. Kawę parzyła trzy razy ją zagotowując w maleńkim kaganku, na kuchni z fajerką. Później wlewała napar do dzbanuszka. Obok na tacy ustawiała maleńkie filiżanki lub pastelowe kubki, letnie, lekko spienione mleko i kosteczki brązowego cukru, dodatkowo pyszności, wśród których zawsze były dżem lub powidła. Kiedy Z przychodził z tą tacą ja czekałam już na tarasie. Jeszcze przed prysznicem, ze zmierzwionymi po nocy włosami, w luźnej piżamce, boso... Tu mogłam zapomnieć o świecie... I tylko bicie dzwonów na poranną mszę, w maleńkim kościółku w rynku, "zakłóciło" cisze poranka...
Rozkoszując się śniadaniem, planowaliśmy co dziś zrobimy.
- Może sprawdzimy obiekty nad rzeką, albo te w lesie?
- Może dziś odpuścimy pracę i pójdziemy gdzieś po prostu przed siebie?- zaproponowałam.
- Zawsze to jakaś opcja- Z zgodził się bez wahania i wszedł do pokoju.
- Ej, ja chciałam skoczyć pod prysznic!- zdążyłam krzyknąć, ale i tak nie miało to już większego znaczenia, bo w odpowiedzi usłyszałam tylko szum wody.
W międzyczasie naszykowałam plecak i ubrania, wybrałam kolczyki, sprawdziłam czy mamy zapas baterii.
Siedząc znów na tarasie, rozczesywałam włosy- delikatnie, powoli, woda kapała na moje stopy. Robiło się coraz cieplej. Lniane koszule i spodnie, wygodne sandały i słomkowe kapelusze. Złapaliśmy plecaki i zbiegliśmy na dół. Matylda czekała na nas.
- Z zgarnij do swojego plecaka te rzeczy, będą wam dziś potrzebne- puściła do nas oko.- A na rynku kupicie resztę.
- Dzięki M- ucałowałam ją w policzek i już nas w domu nie było.
Szliśmy wybrukowaną uliczką w dół zbocza. Jak para nastolatków, rozbawieni i podnieceni wizją dzisiejszej włóczęgi. Dziś nie było planu, dziś mieliśmy odpocząć. Powoli doszliśmy do straganów. Ja zatrzymałam się przy serach- Jan miał największy wybór, a pachniały wybornie już z daleka. Każdego dnia dawał mi kilka na próbę i jeden, który był niespodzianką, która zaskakiwała mnie tak wspaniale, że wieczorem biegłam po jeszcze jeden kawałek. Z poszedł do Mateusza i wymienił puste butelki na te wypełnione aromatycznym winem i lemoniadą. Reszta była w paczce od Matyldy- wiedziała co lubimy i że dziś nie zdążymy na obiad.
Miasteczko zostało gdzieś za nami. Łąki otulała jeszcze wąska stróżka ciepłej mgły. Minęliśmy sad Mateusza. Z chwycił mą dłoń. Uśmiechnęłam się do siebie. Oficjalnie nie byliśmy parą- nie mogliśmy, ale nasi przyjaciele z miasteczka i tak wszystko wiedzieli. Dlatego Jan codziennie dawał mi kawałek sera pleśniowego, a w jednej z butelek od Mateusza było wino truskawkowe. Do tarliśmy na "naszą plażę". Była ukryta w lesie, przy łuku starorzecza, prawie nikt tam nie zaglądał.
- Poczekaj chwilę, schowam lemoniady- Z przyciągnął mnie do siebie.- Będą przyjemnie chłodne po południu.
- Zawsze o tym pamiętasz. Ja byłabym już kilka metrów dalej. Napełnijmy nasze bukłaki.
Zatrzymaliśmy się na niewielkim wzgórzu za pastwiskiem. Stado owiec tłoczyło się pod lasem, szukając ochłody w skwarze południa. Oparliśmy się o stare drzewo i rozkoszowaliśmy się posiłkiem przygotowanym przez Matyldę. Wiedziała co lubimy, jej przysmaki zapadały nam głęboko w pamięć i wspominaliśmy je do kolejnego przybycia. Było ciepło, gorąco wręcz. Pobliski strumyk szemrał uparcie o lekkości dzisiejszego dnia, a my tak po prostu siedzieliśmy. Zaczęliśmy rozmawiać. O czym? Nie napiszę, to była tylko nasza rozmowa. No i może tego upartego strumyka, od którego bił przyjemny chłód. Oparłam głowę na Jego ramieniu. Nie było łatwo. Cały świat krzyczał, że tak nie wolno, że to nie to wcielenie, że nie możemy być razem. Ale jak mieliśmy pokonać samych siebie? Czy był sens z tym walczyć? Cały rok zachowywaliśmy pozory profesjonalnej współpracy specjalistów. Świat nam nie pozwalał, to było zbyt nienaturalne, aby dwoje tak różnych, a jednocześnie wręcz identycznych ludzi, mogło być razem. Ale potrzeba bycia razem była większa, silniejsza. To niewielkie miasteczko było naszą ucieczką, tu mogliśmy zatapiać się w sobie- i tak już 3 rok. Ale czy wystarczy nam sił na kolejny? Czy nie wybuchnie w nas ta siła, uczucie, namiętność, która zdławi opory pokazania światu, jemu wbrew, że to coś więcej niż przyjaźń? Tego nie byliśmy w stanie przewidzieć. Odwrócił moją twarz do siebie, spuściłam wzrok- tak było łatwiej. Na codzień to On uciekał ze wzrokiem, nie chciał patrzeć w moje oczy, mówił, że utonie w nich i będzie musiał ratować się odsłonięciem naszej tajemnicy. Teraz patrzył długo, w ciszy.
- Dzisiaj są niebieskie. Lubię ten kolor, bo wtedy jesteś tak po prostu szczęśliwa.
- Nauczyłeś się już tych kolorów, prawda? Nikt do tej pory ich nie rozszyfrował. Powiedz mi...
- Co tam?
- Powiedz mi co z nami dalej będzie. Obiecywałam sobie, że nie zapytam Cię o to, ale nie wiem jak długo wytrzymam w tym zawieszeniu.
- Wiesz jak jest. Są...
- Ciii- przerwałam Mu, przytykając palec do Jego ust.- Tak wiem. Są. Ale czy to wystarczający powód. R już nie ma, zrozumieją.
- Wierzysz w to? Nie pójdą za R?
- Nie wiem. Nie wiem Skarbie. Nie przewidzę tego. Ale czy podołamy? Jak długo można udawać? To już... za niecałe 3 miesiące będzie 4 lata. A nam nie mija. To nie jest chwila zapomnienia Z...
- Ej, Mała... nie płacz tylko! Szukam rozwiązania, ale nie mogę przegrać R.
- Wiem, Oni są najważniejsi. Też pękłoby mi serce bez Nich. Czyli zostaje jak do tej pory?
- Nie!
- Nie? A co z R?
- R już nie ma... Stworzymy inną, naszą.
- Zrozumieją?
- Nie dowiemy się, nie próbując.
Siedzieliśmy tak chwilę. Spakowaliśmy bez słowa nasze rzeczy i poszliśmy w kierunku stłoczonych owiec. Dzień był długi, ale czułam ciepło Jego dłoni, która otulała moją z czułością, delikatnością, a jednocześnie z taką kochaną stanowczością. Dobrze było trafić w Jego ramiona, kiedy potykałam się o wystający korzeń. Dobrze było czuć silne ramię, na którym można było wesprzeć się w razie potrzeby. Tak bardzo lubiłam chwycić Go "pod ramię". Był silny, a jednocześnie dobry i ciepły. Mój Z.
Dzień powoli zataczał krąg. Słońce schodziło coraz niżej. Wracaliśmy z naszej wycieczki. Masa zdjęć, kilka nowych obiektów- po roku nauczył się je odróżniać w terenie. Zbliżaliśmy się do naszej plaży. Nikogo nie było. Tylko piasek i starorzecze. Zdjęliśmy sandały. Z podciągnął spodnie do kolan i wszedł do wody. Schylił się i wyciągnął kilka ogórków z beczki zakopanej w dnie- odkryliśmy ją rok wcześniej. Pochylił się jeszcze nad szuwarami i wyjął nasze lemoniady. Malinowe- czysta poezja. Były cudownie chłodne. Zanurzyłam stopy w wodzie. Czułam się lekko, swobodnie, niczym podlotek. Piliśmy lemoniadę i opowiadaliśmy o tym jak było nam pusto jeszcze 3 lata temu. Przeszłam wyżej na piasek, był przyjemnie nagrzany po całym dniu. Sosny pachniały żywicznie. Na serwecie leżał ser i winogrono, obok w piasku stała butelka z winem. Jedliśmy i popijaliśmy truskawkowy trunek. On oparty o sosnę, ja o Niego, wtuleni w siebie. Chłonęłam każdą chwilę, każdą sekundę. Chciałam zatrzymać w sobie czas, ten magiczny moment, który umykał z każdym tyknięciem zegarków. Dziś wyłączyliśmy telefony, nikt nie miał prawa przerwać nam tego dnia. Mieliśmy takich zaledwie kilka w roku, więc celebrowaliśmy każdą sekundę! Liczyło się tylko tu i teraz! Jutro mogło dla nas nie nadejść... a o wszystkim wiedziało tylko to samotne drzewo na pastwisku, które było naszym powiernikiem od prawie 4 lat...